piątek, 26 lutego 2010

gastroporno!

Zapisałam się do grupy FOOD PORN LOVERS...

I nie myślcie, że jest to jakaś tania autoerotyka rodem z American Pie, albo typowo polskie historie o pochopnej implementacji programu rozkoszy zakończonego złamaniem kaszanki!...

 Ja po prostu zdradzam kilka z symptomów wyszczegolnionych w ankiecie, badającej uzależnienie od jedzeniowej pornografii.

- podszyte poczuciem winy, dostarczające satysfakcji oglądanie zdjęć cudzego, nagiego jedzenia na talerzu...

- nadmierne pochłonięcie czasu i uwagi przez te ośmiorniczki i desery uniemożliwiające skupienie się na pracy/ dzieciach/ blogach/ praniu/ sprzątaniu*
( niepotrzebne skreślić )...

- fantazjowanie na temat jedzenia, gotowania, kompozycji przypraw, tekstury ryby, polewania tego sosem, grzebania widelcem w kuskusie, szukania przepisów w bogatym zbiorze ilustrowanych przepisów kuchni świata z gazety wyborczej...Aaaa...

- nieopanowane kupowanie składników potraw, potencjalnych składników potrw, nigdy nie użytych składników potraw a w końcu zupełnie niepotrzebnych w tym miesiącu składników potraw, znowu pomieszane z poczuciem wewnętrznej słabości ( potem znajomi misjonarze wysokiej moralności ostentacyjnie zapisują się do grup "Nie marnuj jedzenia!...co we mnie dodatkowo uderza... kurcze, co zrobię, że odbieram to tak personalnie! )...

Jak w Kung Fu Pandzie, można by rzec tylko "szkoda, że mam takie małe usta"...
























środa, 24 lutego 2010

W marzeniach ( jak pies z kotem )...

Ostatnio ze Zbójem naszło nas na małe podsumowanie. Zebraliśmy swoje tegoroczne marzenia do spełnienia.

Już w myślach leżymy sobie na trawce na open'erze i słuchamy Pearl Jam. Na wiosnę się do tego przeprowadzamy. Może jedziemy na wakacje tu i tam...albo nigdzie. Do pewnego momentu byliśmy nawet zgodni...

Potem niestety zeszliśmy na życiowo bardziej dzielące nas wykładnie. Okazało się, że ja stary kociarz marzę sobie o psie, albo kozie czyli bulterierze. Zbój za to, wróg kitoków, widział ostatnio takiego, że też chce takiego samego. No to jest miłość po prostu.

Dyskusja zaczęła się niewinnie. Że jak już się przeprowadzimy i już będzie ten parter i park obok to sprawimy sobie... no właśnie, kogo?

Jak pies z kotem żeśmy się pożarli. O to mieszkanie i ogródek którego jeszcze nie ma, o tego hipotetycznego bulteriera, o rosyjskiego niebieskiego, byle nie dachowego, na którym to już Zbójowi wcale nie zależy.
Dwa zwierzęce punkty widzenia, absolutnie nie do pogodzenia!

Zgodnie stwierdziliśmy, że prędzej to sobie narysujemy, niż zrealizujemy.



...ale to i tak jest mój blog. Odpowiem Zbójowi ładnie:


dokładnie!

poniedziałek, 22 lutego 2010

Są takie miejsca...

Każdy ma na swojej mapie takie... Nietrafione, źle ulokowane, takie których właściciel zapomniał co to marketing, albo po prostu urządził je z zamysłem świecąc halogenem w talerz...Takie miejsca chciałoby się przytulić i powiedzieć im, że będzie lepiej. Smutne, niekochane, wzruszające, zapomniane knajpki... Omijane przez ludzi, mimo iż stworzone po to, aby ich ciepło przyjmować...

 My często mijamy taki lokal. Może się nazywać "Pod Kamerzystą"...

Już z daleka obstawiamy zakłady, czy będzie siedzieć jedna, dwie a może nawet trzy pary. Zazwyczaj nie siedzi nikt. Tylko smutny kelner stoi samotnie we wnętrzu patrząc gdzieś w przestrzeń za szybą. Wtedy i nam robi się troszkę smutno.





Żal nam kamerzysty. Długo już leżą i czekają na nas tam te kaczki i kluski śląskie. Niedoczekanie ich...
Instynkt samozachowawczy jednak jest silniejszy od porywów serca. Uronimy łezkę i dalej w drogę...



sobota, 20 lutego 2010

Zadyma 5 stopnia...

Jeżeli chcecie wiedzieć czy miałam miły dzień, to - nie dziękuję. Było fatalnie!


Zostałam sama z gromadą ( 2 to czasem za dużo ) dzieciaków, zupą z soczewicy, której nie chcieli jeść i super planem upieczenia babki ziemniaczanej.

W ciągu adrenaliny po spacerze obrałam te cebule i czosnki, utarłam sobie palce i 2 kg ziemniaków, nabałaganiłam, nachlapałam, nagrzałam piekarnik... 5 razy opędzałam się od A-ha, który próbował mi coś majstrować przy tempearturze...

 i stało się...




Mój przepis na katastrofę: Chwila nieuwagi, 275 stopni, zadymienie totalne po otwarciu piekarnika... złoszczenie i złorzeczenie. Resztki optymizmu wywiało przez okno 20 minutowe wietrzenie pokoju...

i tylko potem musiałam jeszcze narysować to wszystko...

środa, 17 lutego 2010

Dziewczynki nie muszą być grzeczne!



Proponuję wam akcję społeczną!...

 "Dziewczynki nie muszą być grzeczne!"...






Dziewczynki wychowane z kokardkami we włosach, które boją się użyć zwrotu "spieprzaj dziadu", te które ze wstydem, słuchają, choć nie chcą słuchać, rozmawiają, choć powinny się odwrócić i odejść, albo po cichu dają się uwikłać w jakieś niezdrowe relacje. Przez całą tą wyuczoną uległość i cholerne dobre wychowanie...



Poruszyły mnie ( wróc, złe słowo- wkurzyły mnie! ) komentarze pod ostatnim blogowym wpisem Sylwii Chutnik "Wierzę Anecie K.!"...
Wszystkich tych Łyżwińsko- i Lepperopodobnych wyroczni moralnych, anonimowych oskarżycieli, z którymi nie da się dyskutować. 

...


Bycie dziewczyną, to ciągła nauka wewnętrznej siły.

Najpierw jak Pani w McDonaldzie ( tak tak, '90... szał frytek i cheeseburgerów- znaków nowej epoki ) przynosiła baloniki, których się nie chciało. Wydelegowani do zadań reprezentacyjnych, zdecydowanie asertywni rodzice odmawiali ich przyjęcia za nas, palących się ze wstydu małych dziewczynek.

Ile razy potem nauczycielka o rybim nazwisku dawała radę sterroryzować klasę 30 nastolatków? Upadało się przez ten stres z podium najzdolniejszego, na samo dno.  Koniec świata liczony kolejną złą oceną, klasówki na miarę obrony pracy magisterskiej. My matoły spętani obowiązkiem szkolnym w dyktaturze ryb i bezkręgówców bez sumienia i serca do pracy. I ogólna klasowa duma z tego, że ja uciekam do innej szkoły, a oni jednak będą się męczyć dalej, w imię czego?...

Potem w pracy, kiedy w emocjonalnej zależności, to nawet nie żaden facet- szef, ale zaborcza koleżanka- szefowa potrafiła najbardziej sponiewierać. I taki Skrzat jeden, drugi czy jeszcze inny stał i płakał do telefonu słysząc przekleństwa na swój temat... Niemal wierząc, że za mało się stara....

Takie jest życie, codzienne historie większych i mniejszych upadków. Kiedyś one finalnie zebrane wszystkie uczą odwagi. Jest taki moment, kiedy mówi się sobie: nigdy więcej. Ma się swoją rodzinę, swojego faceta i z tego bezpiecznego okopu odeprze się każdy atak.
Ale do niego długa droga...

Mówicie, że tak łatwo zmienić szkołę, pracę? Kiedy wkłada się w to co się robi, po dziewczyńsku, całe serce najbardziej się boi nie tego poniżenia jakie serwują nam inni, ale dezercji, jako aktu ostatecznej przegranej i okazania słabości.
Byle się nie poddawać, byle iść dalej, taki nasz los... Dam radę...

...

Dlatego proponuję.
Zacznijmy uczyć te małe dziewczynki, że nie warto być grzecznym. Pal licho, co sobie pomyślą inni! Fryzjer ma zrobić dobrą fryzurę, facet ma nas szanować i bronić, nauczyciel ma być inspiracją, a nie postrachem. Do tego w atmosferze ogólnej niechęci do wychylania się, trzeba wstać i to powiedzieć głośno i dosadnie. Jak nie, to "Spieprzaj dziadu! "...Czasem można kogoś obrazić, czasem trzeba kogoś urazić, ba, czasem trzeba może dać w zęby!

To nie żarty... To są gorzkie lekcje, które trzeba brać od małego.


Podpiszcie się pod tym jak wam się podoba. Podajcie dalej jak myślicie, że warto.
Zrobimy warsztaty głośniego mówiania słów na "S" uznawanych potocznie za nieco wulgarną metaforę "idź sobie" ... taki treningu asertywności i przełamania wstydu... ( Skoro Prezydentowi wypada, to nam też.. )

...

Paradoks, jest taki, odwołując się do kontekstu sprawy, że to się dopiero nazywa SAMOOBRONA...

poniedziałek, 15 lutego 2010

Potrzeba matką wynalazku...

Nastały ciężkie czasy dla A-ha...

Musi oduczyć się bycia ssakiem. Na razie wkroczył w okres żałoby. Próbuje wypłakać wszystkie łzy za to, co bezpowrotnie przyszło mu utracić.

Bez wózka, który wygodnie usypia, mój mały A-ha ma kłopot z kontrolą negatywnych myśli i pokojową akceptacją nadchodzącej dorosłości.

Odkryłam jednak machinę, do przywracania spokoju ducha... zawieszoną na podwórku na dwóch łańcuchach...





Nie ma ssania...
...bujaj się A-ha...
( w najlepszym tego znaczeniu )

piątek, 12 lutego 2010

Małe szczęścia...



 Czasem tak niewiele potrzeba...



...aby wzbudzić miłość dziecka.
Wystarczy być warkoczącym 171...


( Tu Ejek przytula swój ukochany autobus )

Powtórka z rozrywki...

W zeszłym tygodniu ogromnie zainspirował mnie pewien uroczy artykuł z gazety. O zgrozo, prawie tydzień zajęło mi generowanie nie tyle myśli, bo to wyszło szybko, ale obrazków do tego posta!

 Musiałam przy tym pomarudzić, wykonać kilka nieudanych szkiców, odreagować wszystko zakupami i teraz wracam w pełni sił...

Zaczyna się  tak: "Dawno, dawno temu... w sobotę 6 lutego..."

Właśnie gazeta napisała o takim sympatycznym wydarzeniu. Corocznie organizowanej powtórce z rozrywki, jaką niewątpliwie jest współcześnie uroczystość ślubu... Dla niewtajemniczonych w moje widzimisię jest to jeden z moich ulubionych, ukochanych, jakże bliskich sercu tematów...

Dopieszczony tu i tu i jeszcze tu...
Jak lustro, w którym możemy wszyscy się przejrzeć...



Skonstantujmy tu więc pewien istotny antropologocznie fakt:
Ludzie mają w naturze rytualne zaklinanie rzeczywistości. Wierzą
( jak wiemy, rzecz święta, krytykować nie należy ), że przez odpowiednie wydanie zupełnie irracjonalnych kwot, ich przysięga małżeńska w obliczu Boga czy Urzędnika nabiera odpowiedniej mocy ( zwyczajowo już w USC stroje są nieco skromniejsze- nie od dziś wiadomo, że w przeciwieństwie do Boga, który lubi złoto i purpurę,  urzędasy nie specjalnie dbają o fantazyjność ubioru ).

Jak przyznaje organizatorka AfterWedding Party, w istocie wszystkim chodzi tylko o to, aby suknia czy frak kupione za te grube tysiące złotych nie wisiały smutno w szafie do starości czy rozwodu ( teraz w modzie jest kolejny oczyszczający rytuał niszczenia wspólnych zdjęć i innych ślubnych pamiątek wraz z zakończeniem związku, więc i kiecce biada )...

No, ale jak wiadomo, strój ślubny rzecz mało praktyczna ( o gustach nie dyskutujemy )... Teraz nadchodzi jednak okazja wywietrzyć mole z szafy, zrobić sobie roczny mararon redukcji cellulitu i wygładzania zmiarszczek, depilację i ondulację a na koniec dietę, aby na pewno się zmieścić...
...i finalnie, móc w tej swojej sukni i perłach, naszyjnikach i podwiązkach, fryzurze i makijażu,  po zapłaceniu organizatorom,  pokazać swoje szaty jeszcze raz na balu!...
 ( Mam podskórne przeczucie, że ten cały biały karnawał to jednak jest wymysł Pań?...
Gromada facetów we frakach to jakiś marsz pingwinów, śmieszna sprawa. Sala kobiet odzianych w sukienki książniczek, to bal z Kopciuszka. Co prawda jak to w bajce wszystkie brzydkie, tylko jedna ładna )

Ale nic to, na co dzień przecież to wnętrze się liczy...Ale nie dzisiaj!


Nie żeby trzeba było mieć wobec tego jakąś głębszą refleksję.
 Raczej, jak na komedii romantycznej w kinie, chodzi o chwilę zachwytu nad sobą jako bohaterem bajki ( tym jedynym ładnym na sali, tak się składa ).





Można popatrzeć na siebie z dystansu- bez dystansu
( paradoks, nie? )... i pomyśleć:  " Jejuniu,  jacy my piękni, jacy szczęśliwi, opromieńmy świat swoją ślubną bielą "...




Niech żyje bal! Niech żyją suknie i fraki.
Tańczcie jedwabie i falbaneczki! To dla was ta cała zabawa! W końcu przyrzekliśmy, że nie wyrzucimy was z szafy, dopóki śmierć nas nie rozłączy...

Tajone uzależnienie...

Jak alkoholik po długim okresie abstynencji... albo bulimiczka, otwierająca lodówkę, ja Skrzat, dopuściłem do swojej głowy myśl, której nierozstropnie dałem zakiełkować... i rozrosnać się do szalonych rozmiarów...

Zaczęło się niewinnie, od wspomnienia dawno nie widzianej, zagubionej książki.
Głupiego impulsu "a może by tak ją odkupić?"... który powinnam odgonić, znając swoją skłonność do utraty kontroli...
Było już za późno na ratunek, gdy dałam swoim nogom zaprowadzić się do kuchni gdzie stał laptop, pozwoliłam swoim rękom zlokalizować myszkę, a  palcom wystukać na klawiaturze sekwencję znaków przywołujących allegro.....kursor sam najechał na odpowiedni dział...wystarczyło tylko z gonitwy myśli wybrać słowa klucze, tytuły, nazwiska, wydawnictwa...

To co się potem wydarzyło wymyka się racjonalnemu osądowi. Było jakimś dzikim wyzwoleniem czytelniczych pragnień...Udręka i ekstaza...

Odkupiłam dwie biografie Strindberga ( zagubione biblie ), Czerwony pokój, Dzwon Islandii, antologię opowiadań norweskich i duńskich. Zapał do kupienia szwedzkich zabiła moja mama, której na bierząco spowiadałam się z poczucia winy wynikającego z niemożności przerwania ciągu licytowania nowych pozycji. Już tylko w skrytości, aby się nie ośmieszać zapisałam sobie, że muszę zdobyć jeszcze ponownie Eddę Poetycką. I może jeszcze coś...


...



Któregoś dnia ( tak o tym myślę sobie ) położę się wygodnie i będę te książki namiętnie internalizować... pożerać i  pochłaniać... bez końca!....

Tylko Zbój, który posługuje się jeszcze pismem obrazkowym, zaczyna się o mnie lekko niepokoić...




a co jeżeli on ma rację?
... 

środa, 10 lutego 2010

Znowu... ( na smętnie ) - Kto nie chce, niech nie czyta...



1. Boli mnie głowa
2. Nie umiem nic rysować.

 ( Nie wiem co boli bardziej... )


Od soboty nie zamieściłam pewnego posta, bo nie wygenerowałam ani jednego piksela grafiki. Jak samospałniające się proroctwo o całkowitej niemocy twórczej. Od słowa "nie umiem" do całkowitego zawieszenia...

Do tego znowu boli mnie głowa. Blog mógłby mi pomóc podliczyć podobne incydenty z ostatnich 3 miesięcy. Powinnam jeszcze notować czy zawsze boli mnie tak samo. Potem pobawić się w hipochondryka i poszukać w internecie  ( nadreprezentującym negatywny punkt widzenia i zawierającym głownie wpisy osób tak pogrążonych przez chorobę, że tylko pora umierać ) jakiejś recepty na moje dolegliwości.

Do tego przez tę głupią, nieporzebną, generującą problemy głowę martwi mnie moja czysto ludzka kondycja w kontekście całej współczesności. Onet ostatnio napisał, że bycie meteopatą świadczy
( kłania mi się Avatar i filozofia made in popkultura ), że gdzieś umiastowieniu uległo prawdawne łącze z Matką Naturą. Zasiedziały w cieple kaloryferka organizm czuje się, jak atakowany chorobą, gdy tylko zmieniają się warunki pogodowe. Podobno wystarczyło by prowadzić inny tryb życia. Tylko i aż tyle. Biegać po łące, wdychać powietrze, przytulić drzewo.

A ja tu siedzę i całkiem na poważnie przypominam sobie, że rzeczywiście jak byłam mała biegaliśmy z rodzeństwem po Mazurach, przez całe wielkie 3 miesięczne wakacje. Mieliśmy nasz mały patriotyzm, zwiazany z uwielbianym kawałkiem nie naszej ziemi. Mieliśmy swoje miejsce- gościnnie u Niemki- naszej cioci przyszywanej ( której połowa naszych rodaków powiedziałaby, że ta ziemia, którą mieli jej rodzice i dziadkowie, i tak nie jest jej, bo jest nasza- polska- i ktoś tam postawi przystań dla jachtu w patriotycznym odruchu podnoszenia PKB, jak tylko Pani się wyniesie do swoich ).
Przez te kilka lat dziecięcego życia byliśmy przynajmniej niepodzielnymi władcami tego, co w zasięgu wzroku. Od rana do wieczora. Od lasy po jezioro, licząc wszystkie polne świerszcze i kamienie.

Teraz ja mam tu swój miastowy świat. Który narastał wokół miejsca przydziału rodzicom mieszkania w PRL. Dziecięce przywiązanie do znanych dobrze dwóch pokojów. Dawno zamienione na wynajmowaną samodzielność w postaci kawalerki. 

Teraz mój dorosły patriotyzm klasy średniej- bez kredytu na mieszkanie- rozumiany jako swoje miejsce na ziemi, to nic, poza tym komputerem tutaj. To jest moje, i to moje, tu w zasięgu ręki. Ta myszka i ten tablet i to biurko i ta twórcza niemoc...
Do tego dzisiaj trochę mazurskich wspomnień, o czasach kiedy nie bolała głowa.

Dzisiaj smęcę.

Jak tak dobrze czasem ponarzekać!

poniedziałek, 8 lutego 2010

Typki z temperamentem...

Dwójka dzieci, jedna pula genów, odmienne temperamenty.
Drobne codzienne testy ukazują podstawową różnicę.

                                                                    Ejek vs. A-ha


Na ilustracji próba ciasteczka oraz próba szantażu:






                            

sobota, 6 lutego 2010

jo ziomale


Wbrew pozorom ( sądząc po obrazku ) nie jest środek nocy... nie mam też depresji ( choć musiałam współczuć dzisiaj koledze, który niczym Mamut dobiega nieubłaganie 30- stki i uważa / słusznie / , że przegrał życie..nie byłam też na tyle cyniczna / choć korciło /, aby życzyć mu  w ten straszny dzień "happy birthday"  jakby sugerował fejsbuk )...

Tak w ogóle to u mnie jest dosyć różowo. Ale, że nie używam na blogu koloru, to obrazek jest profesjonalnie czarny. Tak naprawdę, w sercu, jest różowy.

Zaniedbałam swoje blogowanie, ten tydzień zamknie się w statystyce marnych 3 wpisów. Ale nie sądźcie mnie po pozorach. Miałam co robić!
Teraz, po zakończonym tygodniu pracy do nocy czuję satysfakcję równą tej, wynikającej z racji upieczenia udanego ciasta.

Kurcze, mówiąc wprost, jestem boska! ( Sorki Mamucie, za ten wybuch radości w twoje smutne urodziny )...
 Może jednak szybko zrzednie mi mina?
 / Wtedy nie omieszkam zrobić czarnego, naprawdę czarnego obrazka... /


 Póki co mam, w roli zapchajdziury dla was rebus:... Spotkaliśmy na spacerze  z dziećmi wielkiego psa, wilczura... nazywał się Jamnik ( bez J i K na końcu )... śmieszne?







poniedziałek, 1 lutego 2010

Z życia gospodyni domowej...


Nie ma racji ten, kto twierdzi, że gotowanie kolacji nie ma żadnych erotycznych inklinacji...









a teraz skosztuję sekretu twoich bakłażanów...