sobota, 22 maja 2010

antyreklama

 Nie jestem tęgim umysłem. Ale swoje wiem. To taki Nikusiowy spryt w moim wydaniu. Ubrany w czapkę.

 Właśnie dzisiaj widziałam na mieście plakat, a na gazecie.pl odnośnik do akcji, która wskazywałaby na temat poważny i wart zgłębienia przez większość społeczeństwa. Dotyczy on różnorodności gatunkowej.

Tyle można wywnioskować będąc takim Nikodemem D. jak ja. Potem można przejść do ataku i zapytać się z kolei co za Dyzma w agencji reklamowej wymyślił, aby na migającym sekundy bannerze, albo mijanym z samochodu jeszcze szybciej billboardzie pojawil się ten adres?:

www.doniejnalezymyodniejzalezymy.eu!!

( Nie zrobiłam błędu? Wyobraźcie sobie jak TO robi przed waszymi oczami ZIUUuuuu! Intrygujące. )


- Co tam jest za adres??
- www.doniejnalezymyodniejzalezymy.eu
- Jeszcze raz i wolno!
- WWW.DONIEJNALEZYMYODNIEJZY... oj nie zdążyłam przeczytać...

 Od miesiąca go mijam na mieście i nadal nie wiem co tam jest napisane... Chyba coś na kształt:

czwartek, 20 maja 2010

Buławo, buławo! Czemu nie powstałaś?

Wstyd mi.

Woda zaleje efekty krótkowzroczności naszej.

A patrząc z hańbą wstecz, muszę przyznać, że już całe lata temu, pokazała się inwestycja zaszczuta i niechciana... nie tyle kuriozalna, co w tej sytuacji niezbędna i powodziowo słuszna!

Zaraz potop nam zakryje Wilanów, a tam... "Kilkadziesiąt metrów dalej od Pomnika Sobieskiego z Marysieńką uwagę przykuwa ażurowa kompozycja z metalu przypominająca wielką trzepaczkę do jajek. Stoi w miejscu, gdzie Tadeusz Dębski chciał postawić gigantyczną buławę hetmańską. Miała mieć ok. 60 -72 m, w środku drzewca windy, a w głowicy- restaurację, kawiarnię i taras widokowy."

Wielka woda płynie, ach! a gdyby stała Buława...




Moglibyśmy się w niej schronić jak w Arce!





Odpierać ataki piratów robiących abordaż na taras...



A patrząc przez lornetkę na północ, w kierunku Kopca Czerniakowskiego jedyne, co byśmy widzieli, to wystający ponad tonie bohaterski symbol naszej walki z żywiołem...




Buława Walczy!




środa, 19 maja 2010

to potop!

Czy mi się tylko wydaje czy utopijnie myśląc, jak się już jest obywatelem jakiegoś kraju, można od jego Panów właścicieli wymagać odpowiedzialności i uwagi, co do swojego losu?

 Mam na myśli to, że ma się nadzieję, iż rząd nie wplącze się w kolejną niepotrzebną wojnę pozwalając ludziom ginąć, albo przynajmniej włoży minimum pracy w celu przeciwpowodziowej ochrony i  naprawi wały, abyśmy nie byli zagrożeni wielkim potopem? Na mój Skrzaci rozum są dwie alternatywy, może płynąć wysoko, albo płytko i szeroko. I co?... Będę karmić z balkonu łabędzie? Co powiem dzieciom, jak zamiast parku, czy ZOO będzie jezioro?




 Po prostu w głowie mi się nie mieści, pomijając fakt, że może to i kara boska te deszcze i wulkaniczne pyły i świat się może skończy zanim pierwszy gwizdek rozpocznie mecz otwarcia Euro2012, ale jednak istnieje w tym kraju też zmienny kadencyjnie Czynnik Ludzki, który na przekór Bogu, katastrofom naturalnym czy porom roku powinien ( jakie to naiwne! ) działać!?

Wały powodziowe z XIX wieku? Czyżby strategia samoutrudniania? Małe sabotowanie? Taktyka politycznego przetrwania? Kluczowe dla zachowania pozytywnego obrazu siebie, jest móc zwalić na kogoś winę za niepowodzenie. To ten deszcz/ to ruscy!/ to gniew Boży!. My zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy. (  Pamiętajcie o wyborach! ). Mistrzowie lamentowania po fakcie.

 Może chłopem w chałupie i jego zalanym polem nikt się z nas mieszczuchów nie przejmował, bo mu zawsze przy tym wytykali winę, że jest nieubezpieczony i źle osiedlony, to jednak jak się mieszka w takim Krakowie czy Wrocławiu i nagle widzi wodę na ulicach, to można chcieć mieć do kogoś pretensje.

I teraz pytanie do Kogo? do Boga? do Wulkanu? czy może do Czynnika Ludzkiego, który od lat stosuje zasadę "jakoś to będzie". Ale jak dotąd rachunek prawdopodobieństwa pewnych zdarzeń jest niepokonanym przeciwnikiem rządowych marzycieli. Samoloty czasem spadają, powodzie czasem się zdarzają, dzieci się rodzą, przedszkola nie nadążają. Same katastrofy. Wiem, że to czysta demagogia, ale bardzo mnie ciekawi jedno.. wiedząc jak "dużo" w tej materii zostało od 1997 roku zrobione...

 Kogo tym razem będziemy winić??

poniedziałek, 17 maja 2010

cyklista

Oto Ejek- cyklista. Posiadacz rowerka- kółka dwa, pedałów zero. Napęd nożny z nierozładowującym się akumulatorkiem.  Mistrz downhillu i jazdy w bawełnianej czapce naciągniętej na całą twarz, bo tak zabawnie. Pogromca gołębi i krawężników. Wielbiciel jazdy na hopkach.


 Jak się widzi takiego małego, niespełna 3-letniego, to padają wszelkie mity o dziecięcej nieporadności. Oto żywa reklama idei- Ejek i jego otolek. Motorek. Czasem też pelek. Rowerek.

Karma- Cola, napój współczesnego człowieka.

Zaczęło się od rozmowy z bratem- prowokatorem na temat tego artykułu:
smarowania pleców ciastem ( co wywabia z ciała robaki! ) i innych magicznych zabiegów dla zagubionych ludzi...

Stwierdzam przy tym, że jednak jesteśmy do siebie podobni, on i ja i moja siostra.

 Czasami próbuję dotrzeć do sedna tego, co nas zmieniło z małych indoktrynowanych przez religijną babcię dzieciaków, w te ateistyczne, prześmiewcze monstra?

Jedyny wniosek do ktorego doszłam to to, że to tylko usilny i dominujący misjonaryzm babci ( "żółty garnitur" brata zakładany do kościoła, przymusowe spowiedzi, książki o ojcu Pio i straszącym go diabelskim psie i modlitwy na kolanach ) kazały nam nie tyle po prostu olać ( co by nastąpiło u nas naturalnie, ale bez emocji  ) co prześmiewać i drwić. Mamy awersję do narzucania nam ideologii, fizycznej i duchowej lewatywie mówimy stanowczo nie!

To nasza dziecięca trauma i żal.

 Tu pewnie miłościwi chrześcijanie pokiwają z litością głowami i powiedzą: no tak, biedne skrzywdzone dzieci. To nie jest normalne!

Ale dla nas szczerze mówiąc jest.

Jest w ateizmie totalnym coś, co pozwala strzec się wszelkich wiar cudownych i ich uśmiechniętych kaznodziejów.

No i nie słodząc sobie samemu za bardzo, dobrze jest znaleźć kogoś innego, kto o tym zaświadczy.

Bardzo mnie cieszy zawsze blogdebart.pl, gdzie autor ze swoim typowo męskim analitycznym podejściem punktuje wszelkie słabości lekkich oszołomów, biorąc pod warszatat namiastkę religii w postaci wiary w medycynę naturalną, jako substytut lub uzupełnienie Boga.

Bart zestawia fakty i padające publicznie liczby, służące czyjejś pustej retoryce. Tym samym pokazuje jak bardzo uzależnieni jesteśmy w swoich osądach od tego co podadzą nam inni, a skala nadużyć czy po prostu głupoty, może nie być nam znana.

Jeżeli chce się wierzyć, że szczepionki powodują więcej złego niż dobrego, a nalożenie kontroli na chińskie produkowane bez zezwoleń i testów leki naturalne to spisek koncernów farmaceutycznych, to specjalnie dla naszych uszu jakiś oszołom podparty naukowym tytułem, znajdzie nieweryfikowalny argument potwierdzający te obawy. Zdroworozsądkowe fakty, jak ograniczenie dawnych epidemii, czy zminimalizowanie szansy na faszerowanie się ołowiem lub rtęcią made in China oszołomów nie ruszają.

Jeżeli w życiu potrzebuje się alternatywy wobec współczesnego zimnego technoświata, to znajdzie się coś dla siebie w dawnej magii i zielarstwie.

Fanatykom trudno zobaczyć fakt, że rynek jest tylko rynkiem. Rządzi nim zawsze zasada czyjejś korzyści.

Wobec z góry zakładanej moralnej wyższości i dobrych intencji zwolenników metod naturalnych,  trudno dostrzec ich manipulację . Niestety przymiotnik "alternatywny" opisujący te wierzenia często oznacza alternatywę, ale wobec zdrowego rozsądku.

Za wywoływaniem światowej paniki i wyszukiwaniu spisków i zagrożeń stoją pewne lobby, sięgające pewnie czyjejś kieszeni gdzieś daleko w Stanach Zjednoczonych.

Ja odobiście wolę się nie bać ani piekła, ani końca świata, ani zabójczej medycyny i eksterminacji ludzkości na każdym kroku. Może to ignorancja?

Nasz publiczny strach napędzać ma bowiem koniunkturę na to czego nie daje wspólczesny świat- duchwość i sposób na lepsze życie, rodem z uwielbianego mistycznego orientu, które ktoś sprzedaje nam w swoim gabinecie, czasopiśmie, filmie czy innym treningu. Taka "Karma- Cola" dla spragnionych "więcej"... smar na współczesną zagubioną duszę.





To jest remedium na naszą ludzką tęsknotę za piękniejszym światem. Odpowiedź na nasz rodzaj modlitwy o zdrowie i szczęście, zapanowanie nad losem. Powrót do średniowiecza.

Byłabym mistrzem obłudy ( nie schlebiam sobie, trochę mi brakuje ) gdybym nie wspomniała, że piję sobie codziennie Ajurwedyjskią herbatkę ze słowem detox na etykiecie, dla jej pysznego smaku  ziół, przypraw i lukrecji, nie popadając w przesadną wiarę w jej ozdrowieńcze działanie. Jem czasem kaszę jaglaną. Nie ufam niektórym zabieganym lekarzom, nie mającym czasu dowiedzieć się o przyczyny problemów, a leczących jedynie skutki choroby. Ale zawsze jako pilne dziecko postmodernizmu trzymam dystans.

Mam sporą grupę kolorowych znajomych, mniej lub bardziej vege, natu czy alter, których urok polega właśnie na tym, że się różnimy.

Nikt z nich ( chyba ) jednak nie próbuje nie szczepić swoich dzieci, wsadzać ciecierzycy w rany czy sugerować, że pestki moreli są najlepsze na raka!

Nie ma nic złego w jakiejkolwiek wierze.

Trzeba zawsze tylko pamiętać, że nie może przesłonić ona rzeczywistości. Lepiej być samotnym głupcem, ale niezależnym w myśleniu, niż ofiarą czyjejś manipulacji, w poszukiwaniu fałszywej wiedzy podążając ślepo za tłumem, który gdzieś daleko w pułapkę prowadzi grając na fujarce sprytny szczurołap.

sobota, 15 maja 2010

starość nie radość...

Ridley Scott jest już zdecydowanie starym człowiekiem.

Tacy mają słabość do patriotycznych, białych charakterów, którzy w filmie toczą wojny o swoje racje i nieustannie lustrują swoich wrogów. Są to często historie smutne. Ktoś zawsze musi zginąć. Starzy ludzie wtedy dopiero czują moc legendy i wielkich czynów.

My młodzi patrzymy na to z niedowierzaniem. Znamy ludzi przecież nie tylko, jak ci starzy z legend i wspomnień ( które zawsze są lepsze niż  była rzeczywistość ) no i wiemy swoje: nigdy, nigdy nie są oni tak bohaterscy i święci jak Ridley ostatnio pokazuje.

Gdzieś zgubił się jego typowy dla młodych duchów relatywizm.

Teraz jest tylko Bóg, honor, ojczyzna. Patos i farmazony.

Mam te czarne kinematograficzne myśli dlatego, że byliśmy ze Zbójem na Robin Hoodzie. Scott mial zdemitoligozowac legendę, jak zapewniała nas recenzja w Polityce, ale stworzył jej jeszcze potworniejszą wersję.




Jak to skomentówał Zbój już "Faceci w rajtuzach" byli lepsi.


...


Ja naiwna myślałam, słysząc o nowym spojrzeniu, że w końcu zobaczymy złoczyńcę i cwaniaczka, przygrubego Russela Crowe
( którego jednak kamera lubi, bo gdzieś te kilogramy tuszuje ), jako antytezę polskiego pojmowania bohaterstwa.

Robin no Hood  ( bo kaptur nosi z scenach dosłownie dwóch ) ratuje jednak Anglię przed Królem Francji, przewodząc całej armi jako podszywany rycerz. Jego ojciec okazuje się być największym prerenesansowym filozofem, a on biegłym mówcą, politykiem i strategiem. Do tego stoikiem, co jest pewną nowością.


Film jest tak długi, a jednak tak niemiłosiernie skrótowy, że wszystkie dylematy bohatera można podsumować jednym wypowiadanym przez niego zdaniem: " niech tak będzie"

-Robin udawaj mojego syna szlachcica.
- ok
-śpij na podłodze z psami Marion
- ok
- Jedź na wojnę z Francją
-ok
- Weź miecz głupku
- ok
tylko pamiętaj zrobić siku zanim wyruszysz!
- OK! :-/


KONIEC


Ale to nie jest tak, że nic nam się nie podobało. Zdecydowanie rozśmieszyła nas 84 letnia "płonąca pochodnia" starego Maxa von Sydow...

aa i jedna rzecz była świetna: reklama Open'era przed filmem. BRAWO! CZADU! CHCEMY WIĘCEJ!
( Więcej? Ridley wybacz- to nie do Ciebie!... choć już się szykuje sequel )

piątek, 14 maja 2010

Złota Myśl Skrzata- dość patosu!

O razu powiem... to nie ja! To tylko google tłumacz... nie ma dla niego żadnej świętości... Warto go użyć sobie czasem, aby sprofanować jakieś bełkotliwe mądrości...


Idealnie do tego nadaje się na przykład twórczość mojego mistrza nr 2, Paulo Coelho:


"Masz do podejmowania ryzyka. Będziemy tylko zrozumieć cud życia w pełni, kiedy pozwalają nieoczekiwanego się wydarzy."


Teraz brzmi lepiej prawda?








Drugi cytat jest z takiej grubej książki, interpretowanej u nas bardzo poważnie i bardzo dosłownie: 


"Następnie biskup musi być nienaganny, mąż jednej żony, czujny, trzeźwy, dobrego wychowania, ze względu na gościnność, zdolny do nauczania: Nie podano do wina, nie ma rozgrywającego, nie chciwym brudnego forsa, ale pacjent nie awanturnik, nie chciwi, jeden, że panuje również jego domem, jego dzieci w uległości wszystkie wagi; (Bo jeśli człowiek nie wie, jak rządzić swoim domu, w jaki sposób ma on dbać o Kościół Boży?)"


Google Tłumacz (ro) zbawił mnie!

czas...czas...czas...

 Złapałam się na poczuciu nieuchronności upływu czasu.

Nie ma to brzmieć górnolotnie! Brakuje mi tylko czasem tej młodzieńczej iluzji braku konsekwencji.

Chyba z tego powodu śnią mi się sny o szkole i egzaminach. Takie o nieodpowiedzialności sprowadzającej się do tego, że sama coś zawalam próbując uczyć się na ostatnią chwilę i wiem, że nic mnie nie uratuje. Też takie macie?

Kiedy się wychowuje dzieci człowiek odkrywa garść prastarych banałów, które nagle nabierają znaczenia.

Rodzice kiedyś mówili, że mamy się cieszyć dzieciństwem i beztroską. Że potem czas tak szybko leci. Ani się nie obejrzymy a będziemy mieć 20, 30, 40 lat.

I mieli kurde rację!

Choć wyobrażam sobie też, że gdybym nie była mamą, to wcale czas by nie płynął dla nas tak szybko. Przebalowalibyśmy ze Zbójem cały rok. Połazili wieczorami po sennym mieście. Byśmy jedli i pili, szlajali się po koncertach, rzucili jakąś pracę albo wybrali na szalone wakacje. Minąłby kolejny rok i nic by się nie zmieniło. Słodkie zawieszenie. Potem moglibyśmy się oczywiście nagle obudzić starzy i bezdzietni. Ale pewnie byłoby miło tak dryfować.


Teraz każdy rok to nowa rzeczywistość. Ejek już jeździ na rowerku bez pedałów, zachwycając przechodniów. A-ha potrafi wdrapać się na 1,5 metrową drabinkę od zjeżdzalni. Taka jestem dumna!

Przytulam te małe pachnace główki i czuję, że wszystko się nieuchronnie zmienia. Nieodwracalnie.

Teraz mam swoich małych chłopców, aż któregoś dnia...









czwartek, 13 maja 2010

Nawracani ( jak kijem Wisłę )...

Facebook to narzędzie diabła. Mój prastary Kolega, wychowany jak ja w duchu cynizmu, po pijaku zdobywa nowych znajomych, którzy potem wypływają u niego na Fejsie. Obserwują, komentują, dyskutują. Część z nich nie jest znana nikomu, ale część znają wszyscy.

Diabel kusi. Kolega zapisuje się do kolejnej grupy: "Za każdym razem jak widzisz tęczę na niebie, Bóg uprawia gejowski seks"-. Oh, jakie to Kolegowe! On w nic nie wierzy, nawet w siebie nie zawsze.

A tu hops, pojawia się uśmiechnięta twarz Krzysztofa Bosaka- byłego, albo raczej niedoszłego polityka, biorąc pod uwagę osiągnięcia. Największy splendor ma już za sobą, będąc prezesem Młodziezy Wszechpolskiej, studentem Szkoły samego wielkiego Ojca Tadeusza, prawie prezesem TVP,  ale chyba najwięcej zawdzięcza uczestnictwu w Tańcu z Gwiazdami!

Teraz nas wszystkich znajomych Kolegi nawraca na swoją Prawdę i swojego Boga.

Trochę strzępi sobie język, ale jest nieugiętym misjonarzem.

Nie zauważył dotąd, że my wartość czlowieka mierzymy inną miarą niż to, w jaki sposób i pozycji oraz z kim uprawia seks.

Krzysztof B. jest innego zdania. Jego definicja natury, nie pokrywa się z naszą. Jak z resztą i definicja Boga.

Nasz, jeżeli istnieje, jest tolerancyjnym kolesiem z twarzą Jeffa Bridgesa.

Bóg Krzysztofa B. jak wszyscy wiemy, to taki Pan z siwą brodą, bardzo konserwatywny, kasujący blogi i straszący nas tym,  że zaraz się obrazi, do tego aktywnie działający w sztabie Jarosława Kaczyńskiego, którego agitatorom wynajmuje miejsce przy kościołach. Wielbiciel luksusowej motoryzacji i barokowej sztuki. Ten Bóg z pewnością nie czyta też Gazety Wyborczej ( choć i ja od wczoraj mam kryzys i zwątpienie co do jej internetowego dziecka ). Za to wieczorami ogląda Wiadomości.

Wg. jego kryteriów stoimy już w równej kolejce do piekła. Mój Kolega idzie pierwszy, chyba, że ustąpi miejsca kobiecie.


wtorek, 11 maja 2010

Dla Zbója :-D


 Mamy dla Ciebie czysty, szczęśliwy chaos!

...

- Ejku ile tata ma lat?
- Czy!
- Trzy?
-  Czyyy!


A mama ile ma lat?
- Aa
- Dwa?
- Taak!

poniedziałek, 3 maja 2010

na końcu świata

 Dostaliśmy ze Zbójem 3 godzinną przepustkę na wolność!

Postanowiliśmy czas bez dzieci spędzić tak, jak robią to dorośli ludzie. Miało być egzotycznie. Wybraliśmy się w samo centrum Jarmarku EuroAzja. Doświadczyliśmy innego świata, jak turyści otoczeni całym tym bazarowym brudem podczas obowiązkowej wycieczki z biura podróży...

 My mamy to na odległość spaceru... ale nigdy, nigdy, nigdy nie spodziewaliśmy się tego...

 Mijaliśmy czyjąś żonę i matkę, jak stojąc na jednej nodze na kartce papieru pośród deszczu, w samych majtkach mierzy nową parę spodni. Trzeba to trzeba.

W potoku obcych głosów wybijało się  mruczone pod nosem przez tragarzy obarczonych jak mrówki
"papierosy? papierosy? "... albo "może jakiś dres?"...

Na rogu ktoś sprzedawał psa, chyba nie w celach konsumpcyjnych.

Chcieliśmy zrobić zdjęcie dziesiątkom afrykańczyków, którzy świadczą swoją liczną obecnością o randze naszego kapitalizmu, ale jako mniejszość mieliśmy lekkiego stracha, choć zamiary czyste...

 W końcu dotarliśmy na miejsce, w bazarową aleję lanserów. Wdechę 2009.
Gdybyśmy tylko wiedzieli jak bardzo wpiszemy się w tę warszawkę swoimi komiksowymi koszulkami i lekkim irokezem?... pomiędzy dziewczynami w turbanach i na miejskich rowerach i innymi bywalcami miejsc polecanych w Aktiviście przemierzaliśmy południową Azję od Wietnamu po Sri Lankę.





Na miejscu okazało się, że kucharza nie ma, bo "miał ważną sprawę do załatwienia, nie? każdemu czasem się zdarza" więc placków nie ma, baraniny też nie, wszystko pyszne z mikrofali, polecamy...

Zjedliśmy...
wyszliśmy...
 ...w podróży powrotnej do Polski, aleją w stronę dworca PKP Stadion mijaliśmy Europę Wschodnią. Jeszcze miesiąc, jeszcze dwa, egzotyka zniknie. Kiedyś powstanie Narodowy i zostanie tylko Europa, już nie jarmark co prawda... w końcu będzie widać, że jesteśmy w Schengen.