Kiedy przychodzi do wyboru jedzenia w miejscu publicznym, łapię totalną umysłową blokadę. Zaczynam z rozmachem jak Marlon Brando: mam ochotę na większość dostępnych rzeczy. Finalnie rozważam kilka równosmacznych propozycji, biję się chwilę z myślami i spychaną do nieświadomości skłonnością do hedonistycznego maksymalizmu smaku i słodkości, i... jak jakiś głupek, kulinarny purytanin wybieram najgorszą opcję.
Jak bym zjadła to ten z masą karmelu taki bardzo słodki, albo ten czekoladowy taki też bardzo słodki... w środku stoi marchewkowy, niesłodki, wydląda nieźle. Ach, jaką mam ochotę na te dwa pozostałe... Aaa, co robic, co robic? Jakie one pyszne, chyba czekoladowe! Nie, nie, wezmę karmelowe!... zdecydowałam:
-To poproszę cze... marchewkowe!
- Marchewkowe raz!
/ O nie... za późno... Ty głupku! Karzę się sama w myślach /
Zbój bierze czekoladowe. Nie lubi słodyczy. Na ogół. Teraz siedzi i je ze smakiem i bitą śmietaną. Zajada moje ciasto! To powninno być MOJE CIASTO. Słodkie, czekoladowe, pyszne i na ciepło.
- Jak twoje marchewkowe? Zimne, co?
-...
- Zbóóóój... A chcesz się zamienić, przecież nie lubisz słodyczy?
- Skrzacie, kocham Cię, ale... NIE!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz