Kiedy byłam młodym Skrzatem wymyśliłam, że zostanę architektem. Chodziłam na zajęcia, gdzie Pan uczący rysunku, wielki artysta pośród korepetytorów ( niemal równie uzdolniony i dumny jak sprzedawca w sklepie muzycznym ) wpajał nam jaka to Ikea jest straszna. Miał facet rację, bo skoro sami mieliśmy zostać równie wielkimi artystami i któregoś dnia projektować supermarkety i chłodnie, należało z wyższością nauczyć się gardzić tym, jakim średniactwem świat stoi.
Typowa droga przez życie polskiego "szareckiego":
Jako dziecko- plastikowe zabawki.
Jako dorosły- meble z Ikei,
Jako staruszek- zakupy w Biedronce.
Mieliśmy być ponad.
No, a wiadomo, na którym etapie się ze Zbójem znajdujemy.
Oto szwedzki koncern pomysłowo i kolorowo umebluje nam nasze nowe Wynajmowane M i da dzieciom namiastkę raju, przy całej ich nieświadomości, jak bardzo przeciętne jest to, co dostają.
I będzie pięknie.
Z obecnego mieszkania w dniu przeprowadzki wywalimy większość sprzętów. Równo w święto zmarłych okaże się, które meble z Ikei nie przeżyły próby czasu.
Pierwsza już wyprowadza się komoda dzieciaków. Jeszcze dwa tygodnie jej zostały, a ona już się przenosi w kierunku śmietnika.
Nie mówię o tym, że po raz kolejny wypadły dna szuflad, mimo konsekwentnego ich oplastrowywania taśmą samoprzylepną.
Dzisiaj odleciał front szafki.
Wyłamała się prowadnica.
Wypadła z otworu śruba zostawiając rozerwaną dziurę po gwincie.
Szmaty zwisają jak wyprute flaki.
Metafora naszego stanu posiadania.
Siedzę i patrzę na tą kupkę nieszczęścia. Nie wiem nawet, czy Zbój to jakoś na nowo skleci.
Wobec tego, kochane dzieci, do czasu przeprowadzki wasze ciuchy trzymamy w kartonowym pudle... albo worku na śmieci. ;-)
środa, 20 października 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz