Wpadło mi do mojej nonsensownej głowy pewne porównanie...
Mądrość ludowa mówi, że można być psem na baby. Ja wiem swoje, jeżeli chodzi o słodycze. Trzeba być dzieckiem na kinderki!
Nawet przez sen małe uszko jest w stanie wychwycić dźwięk odwijanego papierka! Jakaś diabelska częstotliwość kłuje szpilką wysyłając do mózgu sygnał: JEST! to TO! WSTAWAAAĆ!...
To ja stoję w sekrecie w kuchni i udaję, że nic nie wyciągam, nic nie jem, szeleszcząc dla niepoznaki już nie kinderkową folią, a siatką z chlebem, hehe, wtedy mam głupią minę... tania sztuczka co?
Zastanawiam się czy w podświadomości moich dzieci ( no a przecież ukrywam się w trosce o ich zdrowie ) nie zapiszę się jako matka- obłudny stwór, który stoi z tymi swoimi mackami w szufladzie i odwija kolejną czekoladkę wmawiając małym, że się przesłyszały!...
Na moje wytłumaczenie, to nie jest tak, że w ogóle się nie dzielę niczym z nikim i tylko piekło i potępienie, bo są na świecie bardziej rygorystyczni i zupełnie nie-słodyczowi rodzice, do których zdecydowanie nie należę... Tyle, że ja jestem uzależniona!... po co mam wciągać w to, te małe bezbronne istotki, jeżeli do tego w genach przekazałam im skłonność do słodyczoholizmów?...
W związku z tym póki jeszcze śpią zjem sobie jednego mojego słodkiego skarba, przez minutę rozbrajając go z opakowania bez poruszenia i wybuchu szelestu ( jak saper w moim własnym Hurt Locker)....
Potem upewnię się, że schowałam papierek, aby nie musieć tłumaczyć się głupio...A potem najwyżej zrobię im naleśniczka. To chyba fair?...
- Skrzacie, co jesz?...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz